niedziela, 15 marca 2009

PIENINY part 3

(...) Zgubiłam? Przyznać się? No raczej... Już podchodzę do rodziców, żeby powiedzieć im o tym okropny zajściu, patrzę na prawo... a tam... Andrzej w najlepsze, zadowolony, pstryka sobie zdjęcia. „Cooo?”. Najpierw szok, a potem mimowolnie, to nie kamień, raczej jakiś wielki głaz spadł mi z serca. Biegnę do niego z krzykiem „Co ty masz w rękach?!” – pytam. „Jak to co. Aparat. Nie widzisz?” – znowu ten wzrok jakbym była stuknięta. „No tak, ale skąd żeś wziął mój aparat???”. I co się okazało? „Podobno” (bo to dziś nie mogę sobie tego przypomnieć) oddałam mu go w połowie drogi, gdy był przystanek. No nie powiem...byłam bardzo zajęta jedzeniem, ale nie do tego stopnia żeby zapomnieć o aparacie :) Ale niech mu będzie. To nie był zwykły aparat. To był mój aparat. Ten na którego zbierałam tyle kasy. Mój „pierworodny” :) Tyle się poświęciłam. W każdym razie został szczęśliwie odnaleziony.

17 sierpnia
Pobudka o świcie... ale co z tego skoro zaspaliśmy... W biegu trzeba było się spakować i zjeść. W drodze okazało się, że nie ma dokumentów. No to wracamy... Na autobus ledwo zdążyliśmy, bo wszyscy ludzie już powsiadali. Byłam pozytywnie nastawiona do świata, bo zapowiadał się „dzień zwiedzania”. Co się może złego stać po akcji z aparatem...
No dobra, autobusem dojechaliśmy do Zakopanego. Z Zakopanego do Nowego Targu. Stamtąd busem mieliśmy wygodnie dojechać do Niedzicy. Ale nie dojechaliśmy...
Okazało się, że bus jechał gdzieś dalej i musieliśmy wysiąść parę kilometrów przed naszym celem. „Inny bus was zabierze, za chwilkę będzie jechał”. No dobra, skoro tak... to wysiedliśmy. Nawet nie wiem co to była za miejscowość, w każdym razie staliśmy przy zjedzie z drogi głównej. Gdy minęło pół godziny, usiadłam na ziemi. Jeszcze niczego nie zwiedziliśmy, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Słońce pojawiało się na niebie coraz wyżej, zaczęło się robić gorąco. Z nudów zaczęłam się bawić kamieniem. „Kiedy ten bus przyjedzie?” – spytałam. „Nie wiem...” – bezradnie odpowiedziała mama, aż mi się zrobiło jej żal. Obiecywała nam niezapomniane wakacje, a tymczasem my siedzimy przy drodze czekając na zbawienny transport. Minęła godzina. Doszło parę osób (tak marudzić potrafią tylko Polacy) Czekaliśmy... Każdy wzrok wbity był w oddalającą się ulicę. Straciłam już rachubę czasu. „Zapomniałam wziąć lornetkę...” – rzuciłam w stronę ekipy, bo miałam dość już tego milczenia.

Zdjęcie z Czerwonego Klasztoru --->

Nikt nie odpowiedział. Wszyscy wyglądali jakby byli w jakimś transie. „Kurczę, przecież to nie tak miało wyglądać” pomyślałam. „Dobra ludzie, idziemy na piechotę! Wstawać!!” – powiedziałam głośno wstając z ziemi. Znowu ten wzrok. Patrzyłam na nich zdecydowanie, bo nie miałam ochoty już sterczeć przy drodze, tylko działać! „Daj sobie spokój...” zaczęli mnie przekonywać. „Nie mam zamiaru tu siedzieć ani minuty dłużej...”. Gdy nagle... w naszą stronę mknął czarny bus. Przez chwilę pomyślałam „To pogrzebowy przecież. Eeeee.” Ale jednak nie. „Do Niedzicy?” „Tak, wsiadajcie!”. Z pewnością ten dzień nie zapowiadał się dobrze. Dojechaliśmy.
Już z daleka widać było wyłaniające się za lasem Jezioro Czorsztyńskie z zamkiem na czele. Widok był naprawdę fantastyczny. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Najpierw udaliśmy się na tamę, która oddzielała Jezioro Czorsztyńskie i Jezioro Sromowieckie. Zapora udostępniona jest turystom do zwiedzania. Rozciągał się z niej piękny widok na zamek. Zresztą zobaczcie sami:

Następnie poszliśmy na przystań statku spacerowego. Koło południa mieliśmy zaklepany rejs po jeziorze. Ze statku „Harnaś” całe 50min. podziwialiśmy widoki m.in. na ruiny zamku Czorsztyn, którego niestety nie zwiedzaliśmy. Zabawa była przednia. Łaziłam sobie po statku i robiłam zdjęcia, bo było co fotografować! :) Przysiadłam przy burcie i „skanowałam zdjęcia” wzrokiem, żeby potem móc je „odtwarzać” po powrocie. Świetne zajęcie :) Był straszny wiatr, woda dostawała się na pokład. Ludzie cały mokrzy chowali się w kawiarni pod pokładem. Ja za późno do dostrzegłam i efekt był... marny. Potem zwiedzaliśmy zamek w Niedzicy. Moje ulubione zajęcie. Jedno z ulubionych :) Połaziliśmy, pooglądaliśmy, było naprawdę ciekawie. Nie wydarzyło się nic niezwykłego, poza jedną rzeczą. Andrzejek się zgubił. Haha. Były poszukiwania. :) Dlatego, że „No co...oglądałem zbroje”. Rodzice się wystraszyli, ale był niezły ubaw :) Przy wyjściu zauważyłam muzeum starych samochodów, więc zaciągnęłam tam ekipę, bo to też jest ciekawe. Ale na serio! :) Przedwojenne samochody, głównie polskie i radzieckie zafascynowały męską część ekipy. Po dokładnym obejrzeniu, wyszłam. Upał niesamowity. Już odwracam się do rodzinki „Może pójdziemy na lody, co? Idzi...e...my...?” – zakończyłam już szeptem. Nikogo nie było. Uśmiechnęłam się blado. „To jakiś żart? Andrzej kretynie wyłaź!”. Zaczęłam się rozglądać. Stałam w tłumie obcych mi ludzi i poczułam się dziwnie mała. Sięgnęłam do kieszeni „Cholera, nie wzięłam komórki... Dobra, grunt to nie panikować...tylko żebym ja tak umiała”. Ja to naprawdę mam szczęście.
c.d.n.

1 komentarz:

  1. Ja kiedyś z kompanem zgubilismy się w zimę w okolicach Świnicy.....niestety ostatecznie znaleźlismy dorgę w zamieci....a liczyłem na bezpłatny przelot latającą taksówką....
    ;-))

    OdpowiedzUsuń