niedziela, 29 marca 2009

10 fotek pieskiej przygody, czyli jak Jantar poznawał smak życia

1.Jantar Potwór, czyli Takie Nie Wiadomo Co


2. Jantar Świnia


3. Jantar Cyrkowiec


4. Jantar Językoznawca


5. Jantar Wilk


6. Jantar Piłkarz (Młoda Kadra)


7. Jantar Bardzo Zły


8. Jantar Przygnieciony Swoim Małym Domem


9. Jantar Językoznawca Po Raz Drugi


10. Jantar Reklama Pasty Colgate

niedziela, 22 marca 2009

PIENINY 2007 part 4 koniec

Przyszły mi do głowy dwie myśli. Czekać przy wyjściu z terenu zamku lub wrócić do muzeum, a nuż się zatrzymali na dłużej. Wybrałam tą drugą opcję. Wróciłam i obeszłam wszystko jeszcze raz. Znalazłam ich przy ostatnim samochodzie. „Gdzieś ty była?!” „Eee... no tam wcześniej się zatrzymałam...”. Jakoś nie miałam ochoty się przyznać do owego „zgubienia”, bo wyszło to strasznie głupio i nieźle się wystraszyłam. Oczywiście poszliśmy potem na lody :) Następnie autobusem wróciliśmy do Zakopanego.

18 sierpnia
Ostatni dzień naszej wizyty zapowiadał się pięknie. Spakowaliśmy rzeczy na minimum, bo czasu wolnego mieliśmy tylko do 16.00. Pociąg do Warszawy odjeżdżał z Zakopanego o godz. 21.45, ale chcieliśmy jeszcze trochę czasu spędzić w Bukowinie. A ja miałam zamiar pójść ostatni raz na klin :) Taka podróż w nocy pociągiem ma też swoje dobre strony – zasypiasz w Zakopanem a budzisz się już w stolicy.
Ten dzień mieliśmy spędzić w samych Tatrach. Pieniny sobie odpuściliśmy. Pojechaliśmy autobusem (najwięcej kasy w czasie całej podróży poszło oczywiście na autobusy) do Zakopanego, a potem do Palenicy. Z tego miejsca wyruszaliśmy do Morskiego Oka w wakacje 04’. Miło byłoby znowu tak zawitać :) No tak, ale gdzie zmierzamy? A no na Rusinową Polanę. Baaardzo lubię to miejsce. Tu wszystko jest inne. Mam wrażenie, że czas zatrzymuje się w miejscu. Siedzisz sobie na drewnianych belach lub ogromnych kamieniach, wokoło piękne widoki, stada łowiecek, bacówki i psy pasterskie... Magia tego miejsca ciągnie mnie jak magnes i chciałabym wracać tu co roku. Szlak jest prosty i wygodny. Po ok. 1,5h byliśmy na miejscu. Twarz sama się śmiała na widok gór (trasa biegła głównie lasem) „To Rysy? Tak, Rysy poznaję. A tam? To musi być Gerlach. No przecież poznaję! Co ty gadasz! Stawiam batona, że to Hawrań!” – tak się zaczęła rozmowa, gdy w końcu usiedliśmy. „A może wejdziemy na Gęsią Szyję?” „Niee, posiedźmy tak. Czy musimy zawsze i wszędzie się tak spieszyć? Nie wierzę, że nie jest wam tak dobrze” – od razu posypały się argumenty. Na Gęsiej Szyi byliśmy już raz. A z tym pośpiechem to była prawda. Co roku tak jest, żeby jak najwięcej rzeczy zobaczyć, żeby nogi jak najbardziej bolały. Może to jest i dobre, ale tu było tak fajnie. Na Rusinowej Polanie leżysz na trawie nie myśląc o niczym, nawet że jutro już będziemy w Zwsnie. Tam gdzie nie ma nawet jednego, małego, przeklętego pagórka...! Zbliżało się południe. Słońce dopiekało coraz mocniej. Dopiero tutaj mogę stwierdzić, że wiem co to cisza. Po jakimś czasie wstałam i zaczęłam robić fotki. W tych samych miejscach roku, ale mi to nie przeszkadza. Niby góry się nie starzeją, ale ktoś inny tak :) Psy pilnujące łowiecek były identyczne z wyglądu do Jantara. A było ich pełno. W bacówkach można było sobie kupić np. żętycę, lub inne świństwo tzn napój, albo oscypki ipt. Chodząc po kamieniach doszłam do wniosku, że dobrze że nie mieszkam w górach. Bardziej doceniam to, że mogę tu wrócić co roku (i to nie zawsze), że nie mam tego na co dzień i dlatego każda chwila jest taka piękna. Ludzie przyjeżdżają w okolice gdzie mieszkam i gadają „W jakim ty pięknym miejscu mieszkasz! Och, ach, och...’’ „A co tu pięknego? Rzeka, pola, łąki... A ty gdzie mieszkasz” „Tam, gdzie zamiast wijącej się rzeki, są rzeki ulic. Gdzie zamiast lasu drzew, są lasy bloków. Tam nie ma kwitnących, kolorowych łąk, lecz kilometrowe korki, kolorowych samochodów” „Wiesz, to ja ci nie zazdroszczę...”.
Następnie udaliśmy się do kaplicy M.B Jaworzyńskiej, która znajduje się przy Rusinowej Polanie. Akurat zaczynała się msza święta. Ksiądz był w przepięknym stroju góralskim, a tak dokładnie miał tylko pelerynę. Wyglądał jak średniowieczny książę :) Kaplica znajduje się w lesie, cała jest drewniana. Za nią jest małe źródełko. A turystów co nie miara :)
Na tym skończyła się nasza wyprawa. Wróciliśmy do Zakopanego, by jeszcze chwilę po Krupówkach połazić a potem do Bukowiny. A no na klinie jeszcze zdążyłam być :)
Ten niecały tydzień w górach, był najfajniejszym czasem moich całych wakacji. Tyle się zwiedziło, zobaczyło... Tyle się nie zapomni :) Zwłaszcza akacji z aparatem :)
Plany na następne wakacje już mam. Może Ameryka Południowa, Brazylia, Meksyk, Argentyna, a potem do Hiszpanii, po drodze Portugalia... A tak na serio to jeśli się uda znowu pojechać w Tatry, to może Rysy... kto wie :) Chciałabym też pojechać tam, gdzie jeszcze nie byłam, czyli w Bieszczady albo na Mazury :) Może się też okazać, że nie pojadę nigdzie... ale pomarzyć można :) Jedno jest pewne - ostatni tydzień maja z klasą znowu w Zakopcu :)

Coraz mniej się pisze, bo chyba wena i pomysły się kończą. Ale mam coś jeszcze w kieszeniach... :)

niedziela, 15 marca 2009

PIENINY part 3

(...) Zgubiłam? Przyznać się? No raczej... Już podchodzę do rodziców, żeby powiedzieć im o tym okropny zajściu, patrzę na prawo... a tam... Andrzej w najlepsze, zadowolony, pstryka sobie zdjęcia. „Cooo?”. Najpierw szok, a potem mimowolnie, to nie kamień, raczej jakiś wielki głaz spadł mi z serca. Biegnę do niego z krzykiem „Co ty masz w rękach?!” – pytam. „Jak to co. Aparat. Nie widzisz?” – znowu ten wzrok jakbym była stuknięta. „No tak, ale skąd żeś wziął mój aparat???”. I co się okazało? „Podobno” (bo to dziś nie mogę sobie tego przypomnieć) oddałam mu go w połowie drogi, gdy był przystanek. No nie powiem...byłam bardzo zajęta jedzeniem, ale nie do tego stopnia żeby zapomnieć o aparacie :) Ale niech mu będzie. To nie był zwykły aparat. To był mój aparat. Ten na którego zbierałam tyle kasy. Mój „pierworodny” :) Tyle się poświęciłam. W każdym razie został szczęśliwie odnaleziony.

17 sierpnia
Pobudka o świcie... ale co z tego skoro zaspaliśmy... W biegu trzeba było się spakować i zjeść. W drodze okazało się, że nie ma dokumentów. No to wracamy... Na autobus ledwo zdążyliśmy, bo wszyscy ludzie już powsiadali. Byłam pozytywnie nastawiona do świata, bo zapowiadał się „dzień zwiedzania”. Co się może złego stać po akcji z aparatem...
No dobra, autobusem dojechaliśmy do Zakopanego. Z Zakopanego do Nowego Targu. Stamtąd busem mieliśmy wygodnie dojechać do Niedzicy. Ale nie dojechaliśmy...
Okazało się, że bus jechał gdzieś dalej i musieliśmy wysiąść parę kilometrów przed naszym celem. „Inny bus was zabierze, za chwilkę będzie jechał”. No dobra, skoro tak... to wysiedliśmy. Nawet nie wiem co to była za miejscowość, w każdym razie staliśmy przy zjedzie z drogi głównej. Gdy minęło pół godziny, usiadłam na ziemi. Jeszcze niczego nie zwiedziliśmy, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Słońce pojawiało się na niebie coraz wyżej, zaczęło się robić gorąco. Z nudów zaczęłam się bawić kamieniem. „Kiedy ten bus przyjedzie?” – spytałam. „Nie wiem...” – bezradnie odpowiedziała mama, aż mi się zrobiło jej żal. Obiecywała nam niezapomniane wakacje, a tymczasem my siedzimy przy drodze czekając na zbawienny transport. Minęła godzina. Doszło parę osób (tak marudzić potrafią tylko Polacy) Czekaliśmy... Każdy wzrok wbity był w oddalającą się ulicę. Straciłam już rachubę czasu. „Zapomniałam wziąć lornetkę...” – rzuciłam w stronę ekipy, bo miałam dość już tego milczenia.

Zdjęcie z Czerwonego Klasztoru --->

Nikt nie odpowiedział. Wszyscy wyglądali jakby byli w jakimś transie. „Kurczę, przecież to nie tak miało wyglądać” pomyślałam. „Dobra ludzie, idziemy na piechotę! Wstawać!!” – powiedziałam głośno wstając z ziemi. Znowu ten wzrok. Patrzyłam na nich zdecydowanie, bo nie miałam ochoty już sterczeć przy drodze, tylko działać! „Daj sobie spokój...” zaczęli mnie przekonywać. „Nie mam zamiaru tu siedzieć ani minuty dłużej...”. Gdy nagle... w naszą stronę mknął czarny bus. Przez chwilę pomyślałam „To pogrzebowy przecież. Eeeee.” Ale jednak nie. „Do Niedzicy?” „Tak, wsiadajcie!”. Z pewnością ten dzień nie zapowiadał się dobrze. Dojechaliśmy.
Już z daleka widać było wyłaniające się za lasem Jezioro Czorsztyńskie z zamkiem na czele. Widok był naprawdę fantastyczny. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Najpierw udaliśmy się na tamę, która oddzielała Jezioro Czorsztyńskie i Jezioro Sromowieckie. Zapora udostępniona jest turystom do zwiedzania. Rozciągał się z niej piękny widok na zamek. Zresztą zobaczcie sami:

Następnie poszliśmy na przystań statku spacerowego. Koło południa mieliśmy zaklepany rejs po jeziorze. Ze statku „Harnaś” całe 50min. podziwialiśmy widoki m.in. na ruiny zamku Czorsztyn, którego niestety nie zwiedzaliśmy. Zabawa była przednia. Łaziłam sobie po statku i robiłam zdjęcia, bo było co fotografować! :) Przysiadłam przy burcie i „skanowałam zdjęcia” wzrokiem, żeby potem móc je „odtwarzać” po powrocie. Świetne zajęcie :) Był straszny wiatr, woda dostawała się na pokład. Ludzie cały mokrzy chowali się w kawiarni pod pokładem. Ja za późno do dostrzegłam i efekt był... marny. Potem zwiedzaliśmy zamek w Niedzicy. Moje ulubione zajęcie. Jedno z ulubionych :) Połaziliśmy, pooglądaliśmy, było naprawdę ciekawie. Nie wydarzyło się nic niezwykłego, poza jedną rzeczą. Andrzejek się zgubił. Haha. Były poszukiwania. :) Dlatego, że „No co...oglądałem zbroje”. Rodzice się wystraszyli, ale był niezły ubaw :) Przy wyjściu zauważyłam muzeum starych samochodów, więc zaciągnęłam tam ekipę, bo to też jest ciekawe. Ale na serio! :) Przedwojenne samochody, głównie polskie i radzieckie zafascynowały męską część ekipy. Po dokładnym obejrzeniu, wyszłam. Upał niesamowity. Już odwracam się do rodzinki „Może pójdziemy na lody, co? Idzi...e...my...?” – zakończyłam już szeptem. Nikogo nie było. Uśmiechnęłam się blado. „To jakiś żart? Andrzej kretynie wyłaź!”. Zaczęłam się rozglądać. Stałam w tłumie obcych mi ludzi i poczułam się dziwnie mała. Sięgnęłam do kieszeni „Cholera, nie wzięłam komórki... Dobra, grunt to nie panikować...tylko żebym ja tak umiała”. Ja to naprawdę mam szczęście.
c.d.n.

niedziela, 8 marca 2009

PIENINY 2007 part 2

16 sierpnia
Wstaliśmy bardzo wcześnie. Za wcześnie. Gdy w duchu myślałam najgorsze rzeczy i marzyłam, by się w końcu wyspać w wakacje, mama przygotowała szybkie śniadanie. Rozbudzeni i częściowo ubrani udaliśmy się na przystanek autobusowy. Trasa: Bukowina – Zakopane, Zakopane – Nowy Targ, Nowy Targ – Krościenko. Wysiadając z busa poczułam przyjemny zapach. Taaak! To zapach przygody, który przybrał barwę smażonych frytek :) „No i znowu się zaczęło...” – pomyślałam. Wybraliśmy wejście na Trzy Korony od strony Krościenka, bo państwo, których poznaliśmy w czasie spływu Dunajcem (Byli z Wołomina, dacie wiarę? Na drugim końcu Polski spotkali się ludzie mieszkający zaledwie o 40km, tego samego dnia, w tej samej tratwie) opowiadali, że wchodzili drugim wejściem i było ciężko. Tylko, że zanim znaleźliśmy szlak trochę czasu minęło. Byliśmy w Krościenku pierwszy raz. Poszliśmy prosto przed siebie, żywego ducha na ulicy nie było. Minęliśmy „Studnię Kazimierza”, którą jak potem się okazało widziałam parę lat temu w Kazimierzu Dolnym. Nagle naszym oczom ukazały się postacie dwóch turystek. Tak z ciekawości zagadnęliśmy „Też Trzy Korony?”, „Taaaak!”. Wspólnymi siłami znaleźliśmy niebieski szlak. Jak się potem okazało była to młoda studentka, która wybrała się w Pieniny ze swoją mamą. Rozstaliśmy się przy wejściu a ja żałowałam, bo bardzo miło się gawędziło. No dobra, to teraz trzeba jakoś się podzielić towarem. Plecaki, aparaty, torby itp. Rozdzielone w miarę sprawiedliwie, bo Andrzejek przecież nie może się przedźwigać :> Aparat i wałówka – moja działka. Zaczęliśmy się wspinać. Szło się wygodnie. Prawie cały czas ścieżkami w lesie, chociaż czasem trzeba było się bardziej przyłożyć przy „skalnych schodach”. W połowie drogi mijaliśmy akurat takie fajne miejsce, gdzie można było odpocząć. Gdy ja pochłaniałam kolejną kajzerkę doszły nasz „wspomożycielki” i znowu sobie pogadaliśmy. Widoki naprawdę zapierały dech w piersiach i często zostawałam w tyle, bo „Ja przecież muszę zrobić zdjęcie!”. Po jakichś 2h byliśmy przed szczytem. Od tej pory zaczynał się taras widokowy, wygodnie bo po metalowych schodkach. Ale żeby nie było tak pięknie trzeba było zapłacić za wejściówkę, bo była...straż. Z tarasu rozciągał się piękny widok na okolicę. Zwłaszcza Dunajec, który zataczał zwariowane zakola, wyglądał magicznie. Już mieliśmy schodzić, gdy patrzę... a pod nogami siedzi mi... pies. Myślę „Rany julek , jak ty tu wlazłeś?!”. Biedak widać trząsł się ze strachu. Ale przynajmniej z moją pomocą zszedł z tarasu :). Z tego wszystkiego prawie zapomniałabym wziąć kamień. Nie pisałam o tym wcześniej, ale z każdego szczytu (przynajmniej podróży) zabieram kamień pamiątkowy. Już mam całą szafkę obłożoną hehe :)
Na Trzech Koronach się nie skończyło. Następnie weszliśmy na Górę Zamkową i Sokolicę. Ta druga porządnie mi dała w kość. Myślałam, że trasa nigdy się nie skończy. Wyglądała tak: 10m w dół, 10m w górę, 10m w dół, 10m w górę... i tak godzinka, po godzince... Byłam po prostu zła, szło się cały czas przez las. Zero pięknych widoków. Na „Cześć” wracającej dziewczyny, odpowiedziałam bardzo „przyjaznym” tonem – „Dzień dobry”, ta spojrzała na mnie jak na wariatkę :D Ale za to jaka duma rozpierała, gdy się weszło...mmm... od razu humor się poprawił :) Szczerze mówiąc, tu było jeszcze piękniej.
Sokolica opadała w stronę Dunajca – 307 metrowej wysokości urwiskiem. Wspaniały punkt widokowy. Na szczycie można było fotografować reliktowe sosny. Właśnie chciałam zdjąć z szyi aparat i pstryknąć parę fotek, gdy moje ręce zawisły w powietrzu – tam gdzie miał znajdować się aparat. Jak to nie ma???!! Przecież przez cały czas miałam go ze sobą?! Gorączkowo zaczęłam szukać go w plecaku, przewalałam jedzenie. Nie było. Najpierw szok, potem panika.
- Kurde...zgubiłam aparat....

c.d.n.