sobota, 28 lutego 2009

PIENINY 2007 part 1

Co roku wersja jest ta sama. Z pociągu do dziadków i od razu w góry. Na początku mnie to irytowało, bo często po nieprzespanej nocy w pociągu, po prostu nie miałam siły iść na wycieczkę. Teraz to normalka, bo doceniłam każdą wakacyjną chwilę spędzoną w Bukowinie. Zresztą, po co czekać? :) Lecz tego roku coś się zmieniło...
Pewnego dnia mama nam zakomunikowała: "Słuchajcie, jedziemy w Pieniny". "Cooo? Jak to w Pieniny?! Chyba żartujesz. Zawsze jeździliśmy do dziadków, do Bukowiny! Ja nie jadę..." - wydukałam zszokowana. A jednak pojechaliśmy. Dlaczego? Mama przedstawiła dokładny plan naszej podróży. Może dlatego mnie to przekonało, lubię gdy wszystko jest jasne :) A co się wydarzyło...?
Pakowanie w przeddzień wyjazdu. Jak zawsze. Każda podróż wychodzi tak spontanicznie. W ciągu kilku godzin, robimy plan podróży, organizujemy transport, kupujemy bilet itp. Mój plecak zawsze wygląda tak samo: "Gringo..." - idealny kompan nie tylko do czytania w pociągu :), lornetka (ale ta moja) i zawsze ten sam tekst "Dlaczego bierzesz tą dużą lornetkę? Przecież ta mała też jest dobra...", mapa (wolę mieć swoją, a nuż się zgubi), aparat oraz masa "potrzebnych rzeczy". O rany bym zapomniała. Zielony kapelusz kupiony na klinie. Atrybut. Inspiracją był Indiana Jones :)
Rankiem 14 sierpnia byliśmy gotowi do drogi. Wyjechaliśmy we czworo: ja, rodzice i brat. Otwarcie się przyznam, że lubię spędzać wakacje w górach z rodzicami. Podkreślam słowo w górach. Mama doświadczona turystka w mało którym miejscy nie była, a tata bądź co bądź to góral! :) Dwoje doświadczonych ludzi w ekipie. A Andrzejek - tragarz. Hehe. No nie, Andrzejek jedzie przecież "zwiedzać".
Około godziny 19:00 wyjechaliśmy samochodem do Łochowa, gdzie ze stacji, pojechaliśmy pociągiem do Warszawy Wschodniej. Tam dojechaliśmy około godziny 21:50. Do pociągu mieliśmy niecałą godzinę. Sporo czasu. Zaczęliśmy włóczyć, się po dworcu, lecz przedtem kupiliśmy bilety. Trochę niezdrowo, ale co tam... kupiłam sobie taką gigantyczną zapiekankę, co roku w tym samym miejscu. Pół godziny przed odjazdem pociąg wjechał na perony i trzeba było sobie znaleźć przedział (oczywiście okno po lewej stronie przedziału moje!) Bardzo lubię podróżować pociągiem. Choroba loko-loko przejawia się sporadycznie podczas jazdy autokarem, czego szczerze nienawidzę. Poszliśmy spać...

Ok. 7:00 wysiedliśmy z Zakopanem. Gór nie widać- mgła totalna. Poszliśmy na przystanek i trzeba było znowu czekać na autobus. Jechaliśmy do Bukowiny prze Poronin jakieś 15-20min. Wysiedliśmy koło kościoła a potem jakieś 200m szliśmy wolno poboczem. Skręciliśmy koło cukierni (pyszne lody jagodowe) a potem w dół z górki. Nawet nie wiem kiedy zaczęłam biec. To nie był bieg, to był sprint i to z plecakiem. Osiągnęłam ogromną prędkość i w duchu myślę „Kurde, gdzie są hamulce” a tu srrrruuu....i stoję już przed drzwiami. Potem cichutko schodzimy na dół (ok. 8:00 - śniadanie) iiii....niespodzianka! Od tej pory wszystko nabiera szybkiego tempa. Śniadanie. Szybka kąpiel. Szybkie przebranie. I już jesteśmy w autobusie do Zakopanego.
Plan na dzisiaj:
1. Sromowce Niżne
2. Spływ Dunajcem
3. Czerwony Klasztor i Słowacja
Z Zakopanego pojechaliśmy do Nowego Targu. Z Nowego Targu busem do miejscowości Sromowce Niżne, skąd mieliśmy zaplanowany spływ Dunajcem – najciekawszy sposób zwiedzania Pienińskiego Parku Narodowego. I tu rodzice się nie sprawdzili. Jedziemy sobie, jedziemy a tu nagle mijamy Sromowce. Zdziwiona pytam „Nie wysiadamy w Sromowcach?” No i trzeba było zawracać. Kolejka do kasy biletowej, była tak długa, że kończyła się daleko, daleko za budynkiem. Tak z ciekawości zaczęłam przyglądać się ludziom. Jakiś facet miał taki sam kapelusz jak ja („!@%*&#!”). Patrzę dalej, kobitka z japonkach. Patrzę jeszcze dalej, dziewczyna w mini...(Oj, żeby ci drzazga nie weszła w....”) Hehe. Ludzie to się czasem wydurniają. Przecież w góry się ubiera inaczej niż na plażę, ale widać dla niektórych to bez różnicy. Poszłam dalej. W budynku pod ścianą na krzesełku siedział sobie góral. Trzymał w dłoniach coś małego i pracowicie coś strugał. Zaciekawiona podeszłam bliżej. Przebierał palcami tak szybko, że nie nadążałam wzrokiem. Widać było, że bardzo zależy mu na efekcie. Kupiłam. Niecała dycha. Orzełek stoi w pokoju na honorowym miejscu. Kupiliśmy bilet do Szczawnicy, 35zł od osoby za 2,5h drogi. Można też dopłynąć do Krościenka za 44zł + jakieś 40min trasy więcej. Trochę inaczej wyobrażałam sobie te tratwy. Miały siedzenia, oparcia i poręcze. Chyba za dużo oglądam TV :) Dwóch flisaków zaprowadziło nas do tratwy nr.50. Każda osoba była usadzana wg plany szefa-Flisaka. Mama z batem usiedli. Szef zwraca się do mnie i taty: „Pan usiądzie z synkiem tutaj”. Ja gały wywalam („Boże, czy ja wyglądam na chłopaka?!”)

i siadam zduszając wybuch śmiechu. To ci dopiero! Mijaliśmy akurat jakąś budkę i flisak krzyczy „A teraz uśmiech” (zdjęcie na pamiątkę). „Dobra to teraz...” i zaczął się rozbierać, tzn. zdjął kapelusz i kamizelkę góralską, bo podobno „gorąco” było. Przez połowę trasy opowiadał ciekawie. O górach, przytaczał legendy,, zwierzętach, roślinach i samej miejscowości. Potem zaczął pieprzyć głupoty tzn. żartować, jak to moja mama ujęła. Woda zaczęła napływać do tratwy to podał nam kubki i wiaderka mówiąc, że mamy ją wylać. Potem kazał nam śpiewać, bo „podobno” byliśmy małomówni „Chłopcy zaśpiewajcie coś” – wskazał na mnie, tatę i jakiegoś faceta, siedzącego obok mnie. Mnie znowu przytkało, zaczęłam się tak śmiać, że nie mogłam powiedzieć o pomyłce. („Ja mu dam chłopaka...”). Parę razy wpadliśmy na mieliznę, parę razy wpadliśmy na kamienie. Tratwa tak podskoczyła, że prawie wypadłam „Chłopie, ty się trzymaj”. Po ok. 2,5h wysiedliśmy w Szczawnicy, a następnie wróciliśmy do Sromowców Niżnych. Przeszliśmy przez kładkę na Dunajcu na stronę słowacką. Idąc 200m brzegiem Dunajca doszliśmy do Czerwonego Klasztoru. Trochę pozwiedzaliśmy („Państwo uważajcie na osy na dziedzińcu”). Potem połaziliśmy trochę po sklepach – dla babci herbatka słowacka, dla dziadka piwko słowackie...a dla mnie czekolaaada :) Po jakiejś godzinie wróciliśmy do Sromowców. Wracaliśmy kładką, gdy mam zauważyła, że koło ronda stoi bus do Nowego targu. To dawaj z buta i biegnie żeby go zatrzymać, bo odjeżdżał. Minęła strażników, którzy o dziwo stali na końcu kładki, w celu sprawdzenia dowodu. Myśleli, że ucieka przed nimi. Śmieszna akacja. Musiała się potem tłumaczyć, czerwona jak burak. Ale na bus zdążyliśmy :))))) Wróciliśmy do Zakopanego a następnie do Bukowiny. Tak minął dzień pierwszy.
c.d.n.

Początek

Cześć :))))

Pasuje jakieś słowo powitalne skierować. Postanowiłam założyć drugiego bloga, z pierwszym mi się nie udało, więc może tym razem będzie lepiej. Będę pisała głównie o moich zainteresowaniach. Na początek przez kilka tygodni opiszę kilka dni z ostatnich wakacje, które spędziłam w górach. Potem opowiem jak się zaczęła przygoda z końmi i jak przez to poznałam Wigora. Następnie o fascynacji podróżami i jak to się stało, że polubiłam Cejrowskiego. W między czasie napiszę coś o ulubionych książkiach, filmach, piosenkach itp. no i oczywiście będzie masa zdjęć. Aha i coś jeszcze. Posty będą publikowane co tydzień - co weekend, bo w tygodniu nie ma za bardzo czasu.

Pozdrawiam :)))))