niedziela, 8 marca 2009

PIENINY 2007 part 2

16 sierpnia
Wstaliśmy bardzo wcześnie. Za wcześnie. Gdy w duchu myślałam najgorsze rzeczy i marzyłam, by się w końcu wyspać w wakacje, mama przygotowała szybkie śniadanie. Rozbudzeni i częściowo ubrani udaliśmy się na przystanek autobusowy. Trasa: Bukowina – Zakopane, Zakopane – Nowy Targ, Nowy Targ – Krościenko. Wysiadając z busa poczułam przyjemny zapach. Taaak! To zapach przygody, który przybrał barwę smażonych frytek :) „No i znowu się zaczęło...” – pomyślałam. Wybraliśmy wejście na Trzy Korony od strony Krościenka, bo państwo, których poznaliśmy w czasie spływu Dunajcem (Byli z Wołomina, dacie wiarę? Na drugim końcu Polski spotkali się ludzie mieszkający zaledwie o 40km, tego samego dnia, w tej samej tratwie) opowiadali, że wchodzili drugim wejściem i było ciężko. Tylko, że zanim znaleźliśmy szlak trochę czasu minęło. Byliśmy w Krościenku pierwszy raz. Poszliśmy prosto przed siebie, żywego ducha na ulicy nie było. Minęliśmy „Studnię Kazimierza”, którą jak potem się okazało widziałam parę lat temu w Kazimierzu Dolnym. Nagle naszym oczom ukazały się postacie dwóch turystek. Tak z ciekawości zagadnęliśmy „Też Trzy Korony?”, „Taaaak!”. Wspólnymi siłami znaleźliśmy niebieski szlak. Jak się potem okazało była to młoda studentka, która wybrała się w Pieniny ze swoją mamą. Rozstaliśmy się przy wejściu a ja żałowałam, bo bardzo miło się gawędziło. No dobra, to teraz trzeba jakoś się podzielić towarem. Plecaki, aparaty, torby itp. Rozdzielone w miarę sprawiedliwie, bo Andrzejek przecież nie może się przedźwigać :> Aparat i wałówka – moja działka. Zaczęliśmy się wspinać. Szło się wygodnie. Prawie cały czas ścieżkami w lesie, chociaż czasem trzeba było się bardziej przyłożyć przy „skalnych schodach”. W połowie drogi mijaliśmy akurat takie fajne miejsce, gdzie można było odpocząć. Gdy ja pochłaniałam kolejną kajzerkę doszły nasz „wspomożycielki” i znowu sobie pogadaliśmy. Widoki naprawdę zapierały dech w piersiach i często zostawałam w tyle, bo „Ja przecież muszę zrobić zdjęcie!”. Po jakichś 2h byliśmy przed szczytem. Od tej pory zaczynał się taras widokowy, wygodnie bo po metalowych schodkach. Ale żeby nie było tak pięknie trzeba było zapłacić za wejściówkę, bo była...straż. Z tarasu rozciągał się piękny widok na okolicę. Zwłaszcza Dunajec, który zataczał zwariowane zakola, wyglądał magicznie. Już mieliśmy schodzić, gdy patrzę... a pod nogami siedzi mi... pies. Myślę „Rany julek , jak ty tu wlazłeś?!”. Biedak widać trząsł się ze strachu. Ale przynajmniej z moją pomocą zszedł z tarasu :). Z tego wszystkiego prawie zapomniałabym wziąć kamień. Nie pisałam o tym wcześniej, ale z każdego szczytu (przynajmniej podróży) zabieram kamień pamiątkowy. Już mam całą szafkę obłożoną hehe :)
Na Trzech Koronach się nie skończyło. Następnie weszliśmy na Górę Zamkową i Sokolicę. Ta druga porządnie mi dała w kość. Myślałam, że trasa nigdy się nie skończy. Wyglądała tak: 10m w dół, 10m w górę, 10m w dół, 10m w górę... i tak godzinka, po godzince... Byłam po prostu zła, szło się cały czas przez las. Zero pięknych widoków. Na „Cześć” wracającej dziewczyny, odpowiedziałam bardzo „przyjaznym” tonem – „Dzień dobry”, ta spojrzała na mnie jak na wariatkę :D Ale za to jaka duma rozpierała, gdy się weszło...mmm... od razu humor się poprawił :) Szczerze mówiąc, tu było jeszcze piękniej.
Sokolica opadała w stronę Dunajca – 307 metrowej wysokości urwiskiem. Wspaniały punkt widokowy. Na szczycie można było fotografować reliktowe sosny. Właśnie chciałam zdjąć z szyi aparat i pstryknąć parę fotek, gdy moje ręce zawisły w powietrzu – tam gdzie miał znajdować się aparat. Jak to nie ma???!! Przecież przez cały czas miałam go ze sobą?! Gorączkowo zaczęłam szukać go w plecaku, przewalałam jedzenie. Nie było. Najpierw szok, potem panika.
- Kurde...zgubiłam aparat....

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz